Aktywność pióra, kwiecień 2020.
Próbuję sobie przypomnieć, kiedy pierwszy raz usłyszałem Deep Purple. Rzadko sięgam aż tak daleko pamięcią, musiało to być w okolicach piątej klasy podstawówki. Tata przyniósł wtedy garść winyli. Okładkę jednego z nich wyróżniała głęboko niebieska barwa, która od razu przykuła moją uwagę. To było rosyjskie wydanie czegoś w rodzaju „The Best Of Deep Purple“. Pierwszy trzask gramofonowej igły i z głosników popłynęły dźwięki. Doświadczyłem wówczas wielkiej nadwyżki sensu, poczułem, jakbym stał nad krawędzią ekscytującej wieczności. Opisywactwo nic tu nie da. Zostałem, ujmując rzecz po platońsku, opętany szałem, który otworzył bramy świątyni rockowych muz. Przekroczyłem swoje małe drzwiczki percepcji, poza którymi rzeczywistość wydawała się nieskończona. Kolekcja płyt i, popularnych wtedy, kaset magnetofonowych, rosła w szaleńczym tempie. Obszary od Led Zeppelin po Aphrodite‘s Child stały się niezwykłym przedsionkiem niewiarygodnego głodu doświadczania. Słuchałem bez wytchnienia, wyobrażając sobie, jak gram na jednym z tych czarownych instrumentów. Sporo już lat minęło od purpurowych wydarzeń. Jeszcze więcej się muzycznie po drodze wydarzyło. Zawsze, kiedy słyszę te nostalgiczne dźwięki, niezmiennie na myśl przychodzi chwila, w której niezdarnymi rękami nakładałem czarny krążek na talerz gramofonu. To jeden z tych momentów, jaki zostaje z nami na zawsze.
Siedzę dziś zamknięty w domu i spełniam społeczną powinność. Chronię siebie i innych przed wirusowym intruzem. Nie daję się zwariować. Zapas makoronu nieznacznie tylko wykracza ponad dotyczczas przyjęte standardy. Przyznaję, mam więcej ryżu, ryb w puszkach, imbiru i czosnku, ale dobrze mi z tym i po zarazie utrzymam taki stan. Nie oglądam telewizji. Spory czas temu pozbyłem się telewizora. Radio i internet dają mi surrealny wgląd w to, co dzieje się daleko za oknem. Lekarze i cały personel medyczny to bardzo dzielni ludzie. Podłe czasy nastały. Czuję jednak, że w tym całym szaleństwie jest miejsce na ocalenie. Poranna kawa, świadomy wdech powietrza, odludny spacer z ukochanym psem. Zachwyt nad, na powrót budzącym się do życia, liściem. Nie ma ludzi, słychać ptaki. Wczoraj bocian przefrunął gdzieś nad głową. Usłyszałem, jak skrzypią drzewa ugniatane przez wiatr. Duch w dobrej formie, ciało w jeszcze lepszej . Znowu będzie można żyć słońcem i czuć księżycem. Jak zawsze dużo myślę. Wciąż chyba zbyt dużo. Lubię to. Wieczorami wskrzeszam różne wspomnienia, napędzają twórczo i każą chwytać w dłoń instrument. Pewna wyjątkowa dusza powiedziała mi kiedyś: „ładnie to brzmi na mandolinie”. Zdejmuję ze ściany ponad stuletnią neapolitańską siostrę mandory i próbuję ponownie ubrać w dźwięki znakomite “The Gypsy” Deep Purple. Jak piekielnie trudno ugrać cokolwiek na tym muzealnym eksponacie.
Zwykle moja refleksja nad śmiercią ma charakter kontemplacyjny i zamknięty. Czuję jednak, że ta historia ma inny, wyjątkowy, wymiar. Dotyczy nie tylko faktu z pierwszych stron irlandzkich gazet, ale i mnie samego. A wszystko za sprawą niezwykłej wyprawy do zielonej krainy Celtów, która wydarzyła się 15 lat temu.
Jak większość studentów z pierwszej dekady nowego milenium postanowiłem dorobić parę groszy na wyspach. Wybór padł na Dublin. Powodów było przynajmniej kilka. To stolica Irlandii, łatwiej zatem o pracę. Sporo tam sklepów z vinylami. Grafton Street, gdzie można dorobić, grając do kapelusza. Niezwykłe miejsce jam sessions moich idoli. Phil Lynott, Rory Gallagher, Noel Redding i ich legendy, które urealniały się po zmierzchu w okolicy Temple Bar. Pracowałem sześć dni w tygodniu, najczęściej do późnych godzin wieczornych. Maszerowałem później na Grafton Street pograć i zgarnąć parę euro. Zazwyczaj rozbijałem obóz kilkanaście metrów powyżej miejsca, gdzie w filmie Once, Glen Hansard urzeka swoim głosem i gitarą. Dzień kończyłem energetycznym batonem i wodą na Temple Bar. Szkoda było kasy na piwo, więc ograniczałem potrzeby studenta do minimum. Siedziałem na krawężniku, obserwowałem ludzi i wyobrażałem sobie, jak z pobliskich pubów wybrzmiewały niegdyś dawne dźwięki dawnych mistrzów. Bardzo przyjemne doświadczenie, nawet jeśli tylko w towarzystwie mineralnej. Za każdym razem myślałem o wolnym od pracy dniu, aby w końcu zrealizować swój wielki plan. Odpoczynek był gwarantowany, ale pogoda bez deszczu, tam w Irlandii, to już nie tak oczywista sprawa. Kilkanaście dni później przywitał mnie wyjątkowo przyjazny poranek. Udało się, pora na wyprawę! Cel był bardzo konkretny. Odnaleźć dom, w którym wychował się młody Lynott i ponad wszystko złożyć kwiaty na jego grobie. Pierwsza część zadania nie była trudna. Przy dużej życzliwości lokalnych mieszkańców dzielnicy Crumlin bez trudu odnalazłem szeregowy domek, wpisujący sie w typową architekturę Dublina lat 60-tych. Zapukałem do drzwi, żeby pogawędzić z obecnymi właścicielami, ale nikt nie otworzył. Najwyraźniej nie było nikogo, być może przestraszyli się nieznajomej twarzy. Nic to, cel został osiągniety. Najważniejsza część dnia była dopiero przede mną. Nie jest tajemnicą, że mogiła lidera Thin Lizzy znajduje się gdzieś na półwyspie Howth. Gdzie dokładnie? Nie wiadomo. W internecie nie można było wówczas odnaleźć takich informacji. Jedyne wyjście to udać się na miejsce i pytać, kogo się da, licząc na wiedzę i pamięć lokalnych. Po 30-minutowej podróży pociągiem wysiadłem na przypadkowej stacji i udałem się w kierunku najbliższych zabudowań. Zdziwił mnie ogromny obszar półwyspu i bardzo mała ilość ludzi w zasięgu wzroku. Ci, których dostrzegłem, znajdowali się daleko. Ogarnął mnie niepokój, który w połączeniu z szalejącym wiatrem i irytującym piskiem mew, przywołał na myśl scenariusz końcowej części Ptaków Hitchcocka. Szaro, wietrznie, pochmurnie i pusto – tak zapamiętałem pierwsze chwile na Howth. Podbiegłem do jakiegoś starszego człowieka z pytaniem o miejsce spoczynku Phila. Pokiwał przecząco głową. Pytałem kolejnych i wciąż ta sama odpowiedź. „Co z wami!“- krzyczałem w myślach, tracąc powoli zapał. W końcu ktoś młodszy wskazał palcem na szczyt pobliskiego wzniesienia i polecił, by tam się udać. Po kilkunastu minutach wdrapałem się na górę. Widok zaparł dech w piersiach. Ruiny średniowiecznego kościoła zniszczone upływem czasu, nagrobki i niezwykłe, celtyckie krzyże. Wszystko to jak z baśni o Lancelocie i reszcie drużyny miecza. Na chwilę zapomniałem, jaki był cel mojej wizyty. Po krótkiej zadumie w duchu wieków średnich w głowie zagrało nagle „Don‘t believe a word“. Zmarszczone podejrzliwością brwi wyostrzyły wzrok w kierunku małego punktu zawieszonego na pobliskim horyzoncie. Intuicja podpowiedziała, żeby udać się tam jak najszybciej. Miejsce, do którego dotarłem, było sklepem z wyszukaną odzieżą. Mrocznie zaaranżowane wnętrze z przewagą ciemnych kolorów. Nie pamiętam szczegółów, ale całość przypominała odzieżową galerię sztuki osobliwych eksponatów secondhand. Wszedłem do środka, przywitałem się, a właścicielka z życzliwym uśmiechem spytała, w czym może pomóc. Wyjaśniłem, jaki jest cel mojej wizyty i opowiedziałem historię swojego dnia. Uśmiechnęła sie po raz drugi i jakby zignorowała doniosłość opisanych wydarzeń. W zamian zaczęła zadawać pytania. Skąd jestem? Czym się zajmuję i jakiej słucham muzyki? Odpowiadałem zgodnie z prawdą. Po dłuższej, bardzo życzliwej, rozmowie nastała niezręczna dla mnie cisza. Uśmiechnęła się kolejny raz i powiedziała: „Masz szczęście“. „Szczęście?“- zapytałem. „Tak“- odparła. „Jestem przyjaciółką Philomeny Lynott – mamy Phila. Poczekaj chwilę, zadzwonię do niej i opowiem o Tobie“. Z moją tendencją do sporej ekscytacji w sytuacjach granicznych, przełykana ślina wydała się wolno toczonym przez gardło kamieniem. Przesympatyczna właścicielka sklepu wróciła z zaplecza i powiedziała, że mam zaczekać, bo Pani Lynott właśnie wysyła samochód, który zabierze mnie do jej posiadłości. „Czy ja śnię, czy to dzieje się naprawdę?“ Po krótkiej chwili, która sugerowałaby niewielką odległość kilku kilometrów, usłyszałem dźwięk silnika i głos szofera, który z zabawnym akcentem, zaprosił mnie do środka. Pożegnałem właścicielkę sklepu i wskoczyłem do eleganckiego samochodu. Na tyle eleganckiego, że spodziewałem się dystyngowanego pana w surducie i muszce, który z należytą powściągliwością, znakomitym akcentem i brytyjskimi manierami spytałby: „How do you do?“ Nic podobnego. Wyluzowany gość w t-shircie i jeansach zaczął od zwykłego powitania i opowiedział o miejscu, do którego jedziemy. Poziom adrenaliny rósł. Po około 10-minutowej przejażdzce wysiadłem z samochodu naprzeciw drogi, która w linii prostej prowadziła do drzwi wejściowych pięknego domu w starym stylu. Na werandzie stała elegancka starsza pani, której uroda i delikatność nakazywały przypuszczać szlacheckie pochodzenie. Otworzyła lekko ramiona i dotykając mojej dłoni powiedziała: „Dziękuję z całego serca, że przyjechałeś tu specjalnie, żeby odwiedzić grób mojego syna.“ Usiedliśmy przy stole i przy filiżance herbaty z mlekiem odbyliśmy niezwykłą rozmowę. Usłyszałem fascynujące historie związane z domem. Przewinęły się w nich m.in. postacie Garego Moore’a i Bono. Wyobraźnia pracowała na takich obrotach, że niemalże słyszałem ich głosy za ścianą. W pewnym momencie Pani Lynott zapytała mnie, czy chciałbym zobaczyć pamiątki po Philu i zwiedzić jego pokój. Ze wszystkich sił starałem się zachować stosowną powagę i odpowiedzieć powściągliwie: „Tak, z przyjemnością.“ Stłumiona częściowo radość przebijała się przez oczy, które z kroku na krok otwierały się coraz szerzej. Tętno wskoczyło na nieznany dotąd poziom narkotycznej euforii. Pokój-muzeum wypełniony był po brzegi pamiątkami po zmarłym synu. Najdłuższą ścianę szczelnie zdobiły złote i platynowe płyty. W rogu stała szafa grająca, którą kojarzyć należy z tym wielkim regałem na monety w barowych scenach z amerykańskich filmów. Obok ogromna kolekcja płyt vinylowych. Na półkach ramki, zdjęcia, plakaty, obraz, drobne prywatne rzeczy i oryginalna flaga Phila, która posłużyła za wzór okładki płyty Renegade. Zabawne, że za każdym razem, gdy sięgałem po ten krążek, widziałem czarno-czerwony sztandar wkomponowany sprytnie w chmurę. W rzeczywistosci to czerwone płótno z gwiazdą w górnym rogu. „Chcesz rozwinąć i zobaczyć?“- zapytała przyjaznym głosem Philomena. Trzymałem w ręku jedną z tych bardzo osobistych rzeczy, które po latach zdobią wnętrza Hard Rock Cafe lub sprzedawane są za zawrotne sumy na charytatywnych aukcjach. Ilość bodźców była tak duża, że z trudem łapałem kontakt z realnością. „Mam dla Ciebie jeszcze jedną rzecz“- usłyszałem i zobaczyłem, jak Pani Lynott podaje mi książkę własnego autorstwa. Przepełniony niewyobrażalną radością podziękowałem, dodając, jak trudno jest uwierzyć w to wszystko, co tu się dzieje. Poprosiłem o autograf. Podpis z dedykacją nie był wszystkim. Otrzymałem również prywatny adres email i numer telefonu z prośbą o kontakt za każdym razem, gdy będę w pobliżu. Ten moment wzruszył mnie na tyle, że z trudem utrzymałem łzę w oku. Zupełnie naturalnie przytuliliśmy się do siebie. Pożegnanie było krótkie, bez wielu słów. Ich miejsce wypełniło zrozumienie, ciepło i refleksyjne współodczuwanie chwili. Szofer zawiózł mnie na cmentarz, gdzie w zadumie i poczuciu szczęścia kontemplowałem odchodzący w przeszłość dzień.
Philomena Lynott zmarła 12 czerwca 2019 roku. Pokój jej duszy.
Wszystkie szuflady już prawie pełne, brudnopisy zapisane, a dyktafony bez wolnych bajtów. Nic konkretnego nie powstało. Bajzel dźwięków to w moim przypadku sformułowanie zbyt pochlebne. Dziwaczny czas nastał, a w zasadzie, jak mawiała kiedyś bratnia dusza, Bezczas i Niemiejsce. W głowie bałagan myśli, zbyt wielu myśli. Cóż za przeklęty zawód kiedyś w Krakowie wybrałem. Duch jakby podziurawiony, ciało w formie. Tu się nie oszczędzam i bałaganem nie chwalę. Czasem wydaje mi się, że gitarowa nierzeczywistość trwale zmieniła się w żelastwo, pot i rękawice. Cudowny zapach akustycznego pudła w szatniany smród mokrego powietrza, a kojący ton molowych dźwięków w głuchy brzdęk uderzanej stali. Precyzyjny dotyk palców w zaciśniętą w skórzanej oprawie pięść, zaś miarowy oddech zachwytu nad lasem w zmęczone żebranie o tlen. Kalos kagathos krzyczeli niegdyś pradawni Achajowie. Rozbijam to na trójjednię myśli, przyzwoitości i siły. Chwiejne, wciąż mętne proporcje majaczą w oddali, pościg trwa. Thinker, Metta, Fighter – pictured within. A gdzie muzyka? Gdzie własna twórczość? Gdzie namysł nad czymkolwiek, co w przypływie pychy nazwałbym sztuką, czy choćby maleńką sztuczką? Pora odłożyć na bok wszystkie pojęcia, wszak każda tego typu aktywność winna być wobec nich pierwotna. Jestem przekonany, że to niemożliwe, ale przynajmniej niech istnieje w założeniu, dodając sznyt akademickiej szlachetności.
Kolejny rok za nami. 2019 brzmi abstrakcyjnie i do bólu realnie. Rób coś, bo przepadniesz w bezruchu! – słyszę od osobistego daimonionu. Auu, auu! – odkrzykuję momentalnie w bitewnej pozie gniewu. Myśl zatruta zasłoną Mai zaciska się kształtem mocno zamkniętej dłoni. Znowu go słyszę. Niczego się nie boi i dogaduje zbyt często. Jest jak giez kąsający ospałego. Zdmuchuję kurz z zardzewiałej strony, bardzo DZIKIEJ strony…
Ritchie Palczewski. All rights reserved.